poniedziałek, 29 lutego 2016

Jak z pewnym Tajem wędrowaliśmy po Doi Inthanon


Zacznę od tego, że do Doi Inthanon National Park nie jest łatwo dotrzeć przy ograniczonym budżecie. Dodam, że dodatkowym utrudnieniem był fakt, że nie chcieliśmy jechać z wycieczką zorganizowaną. Dla zasady. 5 minut tu, 5 minut tam... to nie dla nas. Poza tym każde z biur ma w pakiecie wycieczki do wioski Karen (długie szyje). Nie chciałam oglądać kobiet z obręczami na szyi. Jest to moim zdaniem niehumanitarne. Kiedyś pewnie była to tradycja, dziś jest to robienie pieniędzy na tych biednych kobietach. Nie zamierzam wspierać tego biznesu. Obładowane ludźmi słonie także mnie nie interesują, a ta atrakcja często jest częścią pakietu. Tak więc pomysł zakupu wycieczki zorganizowanej upadł tak naprawdę zanim powstał.

Musieliśmy sporo się nagłówkować, żeby było po naszemu, ale wyszło rewelacyjnie...

piątek, 19 lutego 2016

Zapiski z Chiang Mai


Wcześniej już wielokrotnie z żalem wspominałam, że podczas pierwszej wizyty w Tajlandii nie udało się dotrzeć do Chiang Mai. Chociaż zależało nam, aby je zobaczyć, było ona tak bardzo nie po drodze, że odpuściliśmy. Może i dobrze się stało, bo dzięki temu 10 miesięcy później oglądaliśmy unoszące się na niebie lampiony o czym możecie przeczytać tu.

Zacznę może niezbyt zachęcająco i zapewne kontrowersyjnie... Generalnie tajlandzkie miasta są brzydkie i Chiang Mai nie jest wyjątkiem od reguły. Co więc sprawiło, że zakochaliśmy się w nich bez reszty i ciągnie nas do nich tak bardzo? Przede wszystkim atmosfera. Cudowni, uśmiechnięci, życzliwi i bezinteresowni ludzie, zapachy, kolory. Gdy opuszczasz azjatyckie miasto wiesz, że jeszcze tam wrócisz. Chiang Mai jest najlepszym tego przykładem.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Loi Krathong / Yi Peng w Chiang Mai


Był taki dzień - 25 listopada 2015 r. Z samego rana wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii, ale nie zamierzaliśmy się w niej rozgaszczać. Celem było Chiang Mai, w którym trwał w najlepsze festiwale festiwali - Loy Krathong oraz Yi Peng. Dzień, w którym wylądowaliśmy w kraju uśmiechu był dniem puszczania lampionów i krathong-ów, więc zależało nam aby wieczorną pora znaleźć się w Chiang Mai, gdzie właśnie tego dnia jest najbardziej magicznie. I tu pomogła nam Air Asia. Pyk myk i ok. 13:00 byliśmy na północy kraju. 

Z lotniska do centrum wiózł nas przemiły taksówkarz. Tłumaczył co, jak, gdzie i kiedy. Cały czas mówił że będzie super... lampiony, parady, muzyka. No i że koniecznie musimy zobaczyć tajski boks. W Tajlandii to podobno dyscyplina numer jeden. Z kolei o piłce nożnej z Tajami nie pogadacie. Słaba drużyna, słabe wyniki, nie ma czym się chwalić.

Taksówkarz był ucieleśnieniem tego co w Tajlandii nas urzekło najbardziej: serdeczności, ciepła, uśmiechu. Był tym czego przez te 10 miesięcy najbardziej mi brakowało...