wtorek, 17 lipca 2018

Spacer po Wiedniu cz. 2


Stolica Austrii jest sporych rozmiarów. Myślę, że 3,5-4 dni to absolutne minimum, żeby dokładnie zwiedzić i "wyczuć" to miasto. Poza Schonbrunn i starówką, Wiedeń ma naprawdę wiele do zaoferowania. Niestety nie wszystko udało nam się zobaczyć, a bywało i tak, że co poniektóre miejsca zmuszeni byliśmy zwiedzać w pośpiechu. Mimo wszystko wydaje mi się, że do najciekawszych dotarliśmy.

Dla mnie absolutnym hitem są krzywe domy autorstwa Friedensreicha Hundertwassera. Niezwykle kolorowe. Pierwszy z nich znajduje się na rogu Kegelgasse i Löwengasse. Nie można go zwiedzać ponieważ jest zamieszkały, jednak jego zewnętrzna forma jest na tyle ciekawa, intrygująca, że pomimo zakazu wstępu odeszłam spod budynku zadowolona. Kompleks mieszkalny zaskakuje w zasadzie wszystkim. Formą, kolorami czy wyrastającymi z okien, balkonów, tarasów drzewami. Robi niesamowite wrażenie. Czad.


Jakieś 400 metrów od tego miejsca znajduje się KunstHausWien czyli muzeum mistrza. Zaprojektowane, a jakże, przez niego samego. Podziwialiśmy je tylko z zewnątrz. Kolory, krzywizny, dziwaczne połączania znowu zadziwiły.

Kolejnym miejscem, do którego warto zajrzeć podczas wizyty w Wiedniu jest Prater, czyli po prostu park rozrywki. W dzień jest tam w miarę spokojnie (jeśli w wesołym miasteczku może być spokojnie). Wieczorem Prater ożywa - muzyka, światła, krzyki... istne szaleństwo. Zdecydowaliśmy się na dwie atrakcje tj. Diabelski Młyn oraz Clock Tower. Aby skorzystać z pierwszej atrakcji musieliśmy odstać swoje. Było jednak warto. Widok jest fajny, aczkolwiek... z Clock Tower jest arcyfajny. Szybowaliśmy w małych krzesełkach zawieszonych na łańcuchach jakieś 117 metrów nad ziemią podziwiając nocną panoramę miasta. Jak dla mnie przeżycie ekstremalne. Jeszcze dziś dziwię się, że zdecydowałam się na tę atrakcję.


Z góry zaznaczę, że nie każdemu to miejsce przypadnie do gustu. Jest nieco kiczowato, głośno, kolorowo. Tak nieelegancko w wytwornym Wiedniu. Moim zdaniem warto wdepnąć tam chociaż na chwilę, najlepiej właśnie w nocy. A nóż Wam się spodoba. Jakby nie było Diabelski Młyn jest jednym z symboli miasta. 

Od wiedeńskiej elegancji nie odbiega natomiast Belweder. Jedno z wielu zielonych miejsc stolicy Austrii. Po raz kolejny mieliśmy okazję zachwycać się ogrodem, a nawet dwoma, gdyż park dzieli się na tzw. Dolny Belweder i Górny Belweder. Tym razem w stylu francuskim. Co tu będę dużo pisać, oczywiście każdy krzaczek przycięty, trawa przystrzyżona, kwiaty w idealnych kompozycjach. Do wnętrza Belwederu nie zachodziliśmy. Przed budynkiem w najlepsze trwał koncert. Orkiestra dęta szalała. A my przez ładnych parę minut razem z nią.


Następnym ciekawym miejscem w Wiedniu jest Naschmarkt. W dzień targ, wieczorem wielka jadłodajnia. Szłam tam z myślą, że najem się do syta w tzw. garkuchniach. Wyobrażałam sobie to miejsce trochę na modłę tajskich night market-ów czyli głośno, gwarno, tłoczno. Moja wyobraźnia spłatała mi figla, ale to przecież Wiedeń, a nie Azja. Jest tam głośno, gwarno, ale jednocześnie jest schludnie, sterylnie. Zupełnie inny klimat niż w Azji. Nie oznacza to, że jest gorzej. Jest inaczej. Naschmarket to miejsce spotkań wiedeńczyków. Na tyle, że mieliśmy problem ze znalezieniem wolnego stolika. Koniec, końców udało nam się jakiś upolować. Postawiliśmy na austriackie specjały. Niestety mieliśmy niewiele czasu na ich skonsumowanie. Restauracja do, której trafiliśmy zamykała swoje podwoje o 22:00. Zjedliśmy, wypiliśmy, pokręciliśmy się jeszcze trochę po pękającym w szwach Naschmarkecie i wróciliśmy do domu.

Podczas pobytu wiele razy korzystaliśmy z metra. Był to nasz główny środek transportu. Szybko, wygodnie i powiedzmy tanio. Nie było więc opcji, aby ominąć jedną z najstarszych stacji metra na Karlsplatz. Pierwszy U-bahn odjechał stąd w 1978 r., ale historia tego miejsca sięga aż do 1899 r. Właśnie wtedy powstał charakterystyczny budynek dzisiejszej stacji metra, jako dworzec Wiedeńskiej Kolei Parowej.


Na wspomnianym placu stoi również jedna z najsłynniejszych barokowych budowli w Europie - Kościół św. Karola Boromeusza (XVIII). Do środka nie wschodziliśmy, więc nie będę się wypowiadać na temat wspaniałości jakie można tam zobaczyć. Skupiliśmy się natomiast na bogato zdobionej fasadzie. Na szczególną uwagę zasługują bez wątpienia zdobione kolumny. W spiralnie wijących się rzeźbieniach uwiecznione zostały sceny z życia Karola Boromeusza.


Zaraz przy kościele jest niewielki park z placami zabaw. Miejsce na regeneracje, odpoczynek. Zaplanowanie kolejnych etapów zwiedzania miasta lub powolne żegnanie się z nim. W zależności na jakim jesteśmy etapie podóży.

Dla nas był to ten drugi punkt. Wiedniowi mówimy "do widzenia". Spędziliśmy w nim 4 dni -większość czasu w parkach, ogrodach, na świeżym powietrzu. Nie obce stały nam się place zabaw. Całe szczęście nie było problemu z ich namierzeniem. Tak jak już pisałam w poprzednim poście Wiedeń jest idealny. Niemal tak idealny jak księżna Kate. Wszystko co w nim zobaczyliśmy skrojone było na miarę, nic za dużo, nic za mało. W punkt. A jednak czegoś zabrakło. Klimatu. Został niedosyt.

Brak komentarzy

NAPISZ COŚ