sobota, 22 września 2018

Wilno inaczej


Pierwszy raz w Wilnie byłam z 13 lat temu. Kawał czasu. Zaliczyłam wtedy chyba wszystkie świątynie plus obowiązkowy punkt dla każdej polskiej wycieczki, czyli cmentarz na Rossie. Jednym słowem wszystko co Polak powinien zobaczyć, zobaczyłam. :-) Niestety nie udało mi się wtedy poczuć Wilna. Miasto opuszczałam nie do końca usatysfakcjonowana. Czułam, że wrócić muszę. I wróciłam.

Tym razem plan na zwiedzanie miasta był zgoła inny. W sumie to żadnego planu nie było. Chcieliśmy odpocząć, poszwendać się, wypić dobrą kawę, zjeść kybliny. Postanowiliśmy odkryć zakątki Wilna, ale nie te z przewodników i blogów.  Dziś po tej czerwcowej wileńskiej "szwędaczce" w głowach mam obraz Wilna zgoła innego od tego sprzed 13 lat.  Miasta przyjaznego turystom i dzieciom. Miasta otwartego na młodych ludzi. Miasta z masą klimatycznych kawiarni, świetnych restauracji, ciekawych pubów. Na pewno nie miasta, do którego się jedzie tylko dla kościołów.

Co nas w stolicy Litwy urzekło najbardziej? Chyba atmosfera. Taki niewymuszony luz, sympatyczni i otwarci Litwini (wbrew temu co słyszeliśmy) i duuużo zieleni.


Centrum miasta jest w większości wyremontowane. Ze smakiem. Duży plus za brak reklam. Niezwykle przyjemnie błądziło się po wąskich uliczkach. Wilno jest niewielkim miastem, więc przy dobrych wiatrach można je obejść czy objechać na rowerze w jeden dzień. My nie chcieliśmy go obejść i wyjechać. Chcieliśmy choć trochę je poczuć. Szwendaliśmy się więc, trafiając przy okazji do miejsc, które wg autorów przewodników warto zobaczyć np. ulicę Literacką, jedną z najpiękniejszych na Starym Mieście. Kawiarnie, restauracje, winiarnie wręcz zapraszały aby przysiąść na chwilę i delektować się atmosferą. Spacer po Starówce sprawiał nam tak dużo przyjemności, że nawet do głowy nam nie przyszło przerywać go wizytami w muzeach, czy świątyniach, których w Wilnie jest naprawdę sporo (ponad 40 kościołów rzymskokatolickich, a także ok. 20 cerkwi prawosławnych, kościoły protestanckie, 3 synagogi żydowskie i kilka miejsc kultu innych wyznań). Urocze wydawało nam się wszystko co wokół. Tak jak Wiedeń nas nieco przytłaczał, a właściwie jego architektura, tak Wilno sprawiło, że było wręcz odwrotnie. Bardzo przyjazne miasto.


Do gustu szczególnie przypadło nam Zarzecze. W 1997 r. dzielnica proklamowała niepodległość i funkcjonuje jako Užupio Respublika. Ma własny hymn, prezydenta, premiera, ambasadorów, biskupa, swojego patrona – Anioła Zarzecza z brązu, a nawet konstytucję. Wszytko niby na niby, ale jakby nie patrzeć Zarzecze odbiega nieco od pozostałych dzielnic charakterem, klimatem. Podobno jest to dzielnica okupowana przez wileńską bohemę i stąd bywa też nazywana republiką artystów. Te artystyczne wpływy widać, słychać i czuć. Ja określiłabym ją mianem hipsterskiej w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. (Choć podobno to miano podkrada jej powoli przestrzeń w okolicach dworca kolejowego.) Po Zarzeczu kręci się dużo młodych ludzi, można się napić aromatycznej kawy czy rzemieślniczego piwa (często z polskich browarów).


Bez wątpienia jednym z ciekawszych miejsc na Zarzeczu jest Skwer Tybetański. Przestrzeń zaaranżowana bardzo pomysłowo, szczególnie dla osób, które marzą, żeby kiedyś poczuć ten klimat tak naprawdę. :-) Generalnie zaraz za mostem prowadzącym do Užupio Respublika robi się trochę inaczej. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że dzielnicę za rzeką opanowali młodzi ludzie z głowami otwartymi na świat. Nie każdemu oczywiście to miejsce przypadnie do gustu. To zależy czego w Wilnie szukamy, jakie chcemy Wilno zobaczyć. Ja zarzecze kupiłam w całości. Dobrze się tam czułam i o to przecież w podróżach chodzi.


Skusiliśmy się także na spacer po cmentarzu.. Zarzecki cmentarz znajduje się jakieś 20 minut od wspomnianego mostu. Po drodze zaliczyliśmy plac zabaw, więc droga zajęła nam z godzinę. Trafiliśmy na cmentarz Bernardyński, którego początki sięgają 1810 r. To fakt, że jest mniejszy i "młodszy" niż słynny Cmentarz na Rosie. Jednak moim zdaniem również jest wart zobaczenia, tym bardziej, że znajduje się na liście najpiękniejszych cmentarzy w Europie. Miejsce ma w sobie coś magicznego, coś co sprawia, że jego obraz zostaje w pamięci. Choć szczerze napisawszy, miejsce aż prosi się o renowację. Niewiele nagrobków jest odnowionych. Mam nadzieję, że zakrzaczone i porośnięte mchem pomniki zostaną w niedalekiej przyszłości odświeżone i zabezpieczone przed naturalną degradacją. Jeśli będziecie w pobliżu, poświęćcie chwile  na dojście w to miejsce. Wilno to nie tylko cmentarz na Rossie, choć wielu turystów stolicę Litwy kojarzy właśnie z tym cmentarzem i szerokim łukiem omijają cmentarz Bernardyński. A szkoda!


Koniec. Kropka. Nie napiszę o Zarzeczu już ani słowa. Choć wciąż jestem pod jego wrażeniem. Łagodnie teraz przejdę do najstarszego parku w Wilnie zwanego Bernardyńskim. Z cmentarzem łączy go jednak tylko nazwa. Park tętni życiem. Place zabaw, fontanny, karuzela, dziesiątki spacerujących Wileńczyków i zieleń, dużo zieleni. Fajne miejsce szczególnie gdy podróżuje się z dzieckiem.

Bezpośrednio z parku można przejść do baszty Giedymina, "top of the top" Wilna. Nam nie było to dane. Całe wzgórze zamkowe było w remoncie. Szkoda bo podobno widok jest dużo fajniejszy niż z góry Trzech Krzyży.


Tą drugą oczywiście też zaliczyliśmy. Niestety było to jedno z niewielu miejsc w mieście, które nas troszkę zawiodło. Widok z góry bez rewelacji (a może oczekiwania były zbyt "wygórowane"), wejście/zejście bardzo niekomfortowe, miejscami niebezpieczne. Czuliśmy się nieco zawiedzeni. 

Góra zostawiła taki niedosyt, że Pan Wojtek postanowił zobaczyć Wilno z dzwonnicy bazyliki archikatedralnej. I tu skucha do kwadratu. Nie dość, że wejście sporo kosztuje, to jeszcze widok do bani.


Trochę ponarzekałam. Nie można przecież tylko zachwalać. Generalnie jednak Wilno bardzo przypadło nam do gustu. Czuliśmy się w nim rewelacyjnie. Nie napiszę, że jak u siebie, bo u siebie nie byliśmy. Nie próbowaliśmy nawet rozmawiać z Litwinami po polsku. Jak ktoś miał ochotę porozmawiać w naszym języku, sam to proponował. Tak było np. w miejscu, w którym najczęściej się stołowaliśmy, czyli w barze na ul. Szopena 3. Sumarycznie dość często rozmawialiśmy w ojczystym języku, aczkolwiek młodzi ludzie chętniej komunikują się po angielsku. Nie ma co się temu dziwić. Pewnie nawet nie znają naszego języka, tak jak my ich.

Kto wie, może kiedyś do Wilna wrócimy. :-) Znowu nie po to, żeby coś konkretnego zobaczyć. Po to, aby usiąść, pić kawę i nic nie robić.

Brak komentarzy

NAPISZ COŚ