niedziela, 26 lipca 2015

Raj na ziemi czyli Półwysep Railay


Miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Leżenie do góry brzuchem, nicnierobienie, podziwiania udnych widoków i drinki z palemką. Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem, ale nie ma czego żałować - było pięknie i ciekawie.

Ok. godziny 7:00 pobudka. Wiadomo - szybki prysznic, śniadanie... poranek jak poranek. Po lekkim ogarnięciu się, ruszyliśmy w stronę przystani. W torebuni ręcznik, kremy i takie tam. Zwarci i gotowi zaczynamy poszukiwania łodzi. Kierunek Railay. Transport znajduje się w zasadzie sam. Młody chłopak chodził po przystani i szukał chętnych, którzy podobnie jak my marzyli o raju na ziemi. Po 8:00 wypłynęliśmy.

czwartek, 16 lipca 2015

Krabi czy Ao Nang?



Do Krabi dotarliśmy dość późno, jednak nie na tyle późno, żeby nie zapuścić się w miasto. Mieliśmy farta. W mieście trwał festiwal piosenki jakiejś tam plus słynny na całą Tajlandię night market. Zresztą nie była to jedyna imprezka, na którą wbiliśmy się podczas naszego pobytu. Z kolei jedyna, na której zjedliśmy pyszne smażone lody. Gdyby ktoś przed wyjazdem do Tajlandii powiedział mi, że takowe istnieją, pomyślałabym, że bajki opowiada. Smażone lody? Że niby jak? Jednak są Pychota.

Jakieś trzy dni później, znowu zupełnie przypadkiem (kto powiedział, że tylko nieszczęścia chodzą parami...), trafiliśmy na kolejny festyn. Tajowie, wraz z garstką nie-tubylców, śpiewali, tańczyli, jednym słowem hulaj dusza piekła nie ma. Podobno być w Krabi i nie trafić na jakąś miejską imprezę nie jest możliwe. Tam ludzie bawią się co najmniej raz w tygodniu. Bawią się cudownie, spontanicznie, na całego. W Krabi spędziliśmy 4 dni i dwa razy raczyliśmy się azjatycką muzyka na żywo. I love Thailand!

wtorek, 7 lipca 2015

Zatoka Phang Nga od innej strony


Z Khao Sok żegnaliśmy się z wielkim smutkiem. Taka jest jednak kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna. Dla nas powoli zaczynała się przygoda z tajskimi wyspami...

Z urokliwego Khao Sok dostaliśmy się autobusem do Takua Pa. To był pierwszy etap podróży. Na dworcu wygramoliliśmy się z autokaru i zaczęliśmy rozglądać się za autobusem do Phang Nga Town, które miało stać się naszą bazą wypadową na zatokę o tej samej nazwie.