Piątek. Ósma, dziewiąta, dziesiąta.... Niecierpliwie odliczałam godziny. Niby byłam w pracy, ale moje myśli były już w zupełnie innym miejscu. No i w końcu wybiła 15:30. Po ośmiu godzinach piątkowej męczarni byłam coraz bliżej zasłużonego wypoczynku w rajskim kraju. Zanim jednak do Tajlandii trafiliśmy (ja i Wojtek), po pierwsze musieliśmy dotrzeć do Warszawy. Niby blisko, a daleko.
W listopadzie, po szumnym ogłoszeniu przez PKP zniżek na mega, super, hiper, szybki pociąg, postanowiliśmy skorzystać z tej opcji. Pierwsze podejście zrobił Wojtek. 14 listopada przed godziną 0:00 udał się na dworzec kolejowy w Gdańsku. Stanął grzecznie w kolejce, która nota bene była bardzo krótka i zamierzał kupić bilety. Ważne jest tu słowo zamierzał ponieważ jak wszem i wobec wiadomo, serwery PKP uniemożliwiły ich sprzedaż. I tak PKP bujało się z problemem serwerów ładnych parę dni. Koniec końców sukces. 23 grudnia czyli dokładnie 30 dni przed podróżą do Warszawy kupiliśmy bilety na pendolino za 49 zł od osoby.
23 stycznia 2015 r. o godzinie 18:00 wyczekiwaliśmy, aż maszyna podjedzie. I podjechała. Była niczym celebrytka wyczekiwana przez tłumy fanów. Kilka osób nawet pokusiło się o nakręcenie filmu pt. "sunie pendolino po torach". Maszyna wygląda ciekawie, w szczególności jej przód niczym dziób ptaka. Robi się jednak trochę smutno, kiedy przychodzi nam się zachwycać czymś, co poza granicami naszego kraju jest z reguły normalnością, a to przecież MY jesteśmy zieloną wyspą.
Wgramoliliśmy się do naszego przedziału i rozsiedliśmy wygodnie. Trzeba przyznać, że miejsca na nogi jest sporo. Zaletą jest również bez wątpienia fakt, że pociąg jest ciii...chutki. Gdyby nie to, że wyłączono ogrzewanie i zmarzłam nieco, to powiedziałbym, że podroż przebiegła rewelacyjnie.
Po 3 godzinach byliśmy w Warszawie...