wtorek, 15 marca 2016

Jedziemy do Luang Prabang


No to jedziemy do Laosu. Tym razem skorzystaliśmy z usług biura turystycznego. W związku z tym, że zaczynał się high season postanowiliśmy nie ryzykować i kupić bilety dwa dni przed planowaną podróżą. Zrobiliśmy rekonesans cenowy i zakupiliśmy bilety do Luang Prabang za 1300 BHT.

Do LP z Chiang Mai można się dostać autobusem (tak jak my) lub łodzią. Długo zastanawialiśmy się, którą opcję wybrać. W końcu zdecydowaliśmy się na autobus przede wszystkim ze względu na czas. Autobus to dzień i noc podróży. Spływ Mekongiem trwa z kolei dwa pełne dni + 1 dzień na dojazd z Chiang Mai. Poza tym wiedzieliśmy, że w Laosie trochę tymi łodziami popływamy, więc nie specjalne mieliśmy ciśnienie na ten rodzaj transportu.

Z Chiang Mai wyruszyliśmy o 10:00. Pierwszy 20 minutowy przystanek zrobiliśmy w kompleksie świątynnym Wat Rong Khun w Chiang Rai. Historia tego miejsca zaczęła się pod koniec XX w. Dziś to m.in. biała świątynia, bogato zdobiona. Budowla pokryta jest "szkiełkami", co przy promieniach słonecznych daje piorunujący efekt. Świątynia zadziwia, zaciekawia i pobudza wyobraźnię. Prowadzi do niej mostek, oczywiście biały i bogato zdobiony. Tuż przy nim z "głębin" wyłaniają się dłonie i powykrzywiane twarze w pozach aż proszących się o ratunek. Jest to nieco przerażające. Wnętrze świątyni zaskakuje. Jest ona pokryta malowidłami przedstawiającymi ważne wydarzenia i postacie dla świata, np. takiego Michaela Jacksona, czy zobrazowany atak terrorystyczny na WTC.


Tuż przy świątyni podróżująca z nami dziewczyna poprosiła po polsku, abyśmy zrobili jej zdjęcie.

- Wow, skąd znasz polski? - zagadaliśmy.
- A mieszkałam trochę w Krakowie.
- Po polsku mówisz super. A skąd jesteś?
- Ze Stanów, ale mieszkam teraz w Szwajcarii.

Za chwilę, już w autobusie, rozmawiała z naszym sąsiadem po niemiecku, a następnie przeszła na szwedzki. Zaciekawiona zapytałam:

- Ile znasz języków?
- 11 i pół. - odpowiedziała.

Wow, niezły wynik.


Następny przystanek miał miejsce w luksusowym hotelu w miasteczku Chiang Khong, tuż przy granicy z Laosem. Całe życie miasteczka kręci się wokół spływu Mekongiem. Turyści jadący od strony Chiang Mai docierają tu wieczorową porą, nocują, a na następny dzień przekraczają już granicę, żeby rozpocząć dwudniową przygodę. Tak więc część z naszych towarzyszy (ci którzy planowali podróż łodzią) została w hotelu. Reszta, a w tym my, ruszyła busikiem w stronę granicy. Nim zdążyliśmy się dobrze rozsiąść trzeba było opuścić bus. Laos był na wyciągniecie ręki. Granica. Atmosfera wyczekiwania, aby znaleźć się w tym tajemniczym i mało znanym Europejczykom kraju. Dostaliśmy tylko informację, żeby przekroczyć granicę pieszo, a po drugiej stronie będzie na nas czekał kolejny minibusik. Okazało się to jednak nie takie proste. :-)

Na początek kontrola paszportowa. Łatwo i przyjemnie. Dostajemy pieczątkę, że opuściliśmy Tajlandię i idziemy dalej. Jesteśmy "nigdzie". Pomiędzy krajami. W strefie niczyjej. Całą grupą mijamy budki, z których dobiegają rozpaczliwe wołania, że musimy za coś zapłacić, ale na razie to ignorujemy, bo przecież wydaliśmy na tą podróż już 1300 BHT, więc myśleliśmy, że mamy all inclusive. :-) Przed nami upragniony Czwarty Most Przyjaźni łączący Laos z Tajlandią. Po drugiej stronie mostu, w oddali, widzimy kolejne budynki graniczne. Coś nam zaczyna nie grać, bo to przecież strasznie daleko. Z megafonów nadają do nas, żebyśmy wracali. Poddaliśmy się i to zrobiliśmy. Okazało się, że nie możemy tak sobie przejść Mostem Przyjaźni. Trzeba kupić bilecik uprawniający do przejazdu autokarem na drugą stronę rzeki i grzecznie czekać na swoją kolej. Kosztował zabójcze dla naszego portfela 25 BHT (ok. 3 zł). ;-) Po kilkunastu minutach oczekiwania i 2 minutach jazdy autokarem, znaleźliśmy się po drugiej stronie. Czas na kontrolę przez Laotańskich celników...

Koszt wizy dla Polaków to 30 $ + 1 $ za pracę w nadgodzinach, ponieważ z reguły celnicy pracują poza standardowymi godzinami swojej pracy. :-). Kiedyś ten 1 $ był podobno opłatą nieoficjalną, więc dało się o niego wykłócić. W chwili obecnej informacja o nim jest już wywieszona oficjalnie. Do wyrobienia wizy potrzebne jest małe zdjęcie, ale nawet jeśli go nie mamy, to celnik skseruje pierwszą stronę naszego paszportu i wytnie sobie z tej kopii zdjęcie.

Po wyrobieniu wizy w końcu znaleźliśmy się w Laosie. Szukamy busika, o którym powiedziano nam wcześniej, że będzie na nas czekał po laotańskiej stronie. Nie ma. Czekamy chyba z pół godziny - wciąż nie ma. Zaczęło pojawiać się coraz więcej teorii spiskowych, tym bardziej, że było już po 18, a o tej godzinie teoretycznie odjeżdża nocny autobus do Luang Prabang. Na szczęście w końcu ktoś po nas przyjechał i zawiózł na dworzec. Okazało się, że autobus odjeżdża o 19.

Sam VIP bus może nie był super mega luksusowy, ale i tak było zdecydowanie wygodniej niż się spodziewałam. Chociaż nie wszyscy pewnie by się ze mną zgodzili...

W pewnym momencie pojazd zatrzymał się i wskoczyło do niego trzech turystów. Dwójka zajęła swoje numerowane miejsca, a ich towarzyszka zaczęła rozglądać się za swoim. W końcu zdezorientowana wezwała obsługę:

- Mam bilet z miejscem o numerze 43, ale nie mogę go znaleźć.

Na co Laotańczyk przyniósł małe plastikowe krzesełko, takie jak u nas w przedszkolach można spotkać i postawił w przejściu.

- Proszę nr 43.

Widok miny dziewczyny - bezcenny. Całe szczęście jej podroż trwała tylko 3 godziny, bo jej celem było miasto Luang Namtha. Na krzesełku dla krasnoludków aż do Lang Prabang byłoby ciężko.

Praktycznie całą podróż przespałam, kiwając się z jednej strony w drugą i odwrotnie. Cała 10-godzinna trasa nie ma chyba żadnego prostego odcinka. Mija się zakręt za zakrętem. Naprzemiennie z góry i pod górę. Raz na dłużej otworzyłam oczy i zatkało mnie. Zjeżdżaliśmy dość stromą drogą, po prawej przepaść, a gdzieś głęboko w dole tylko dżungla. Dżungla jakiej wcześniej w życiu nie widziałam. Lekko się przeraziłam tym bardziej, że poczułam zapach spalonych hamulców. Chwilę później mieliśmy kilkunastominutowy postój, żeby dać odpocząć hamulcom. W Luang Prabang byliśmy przed 5 rano. Grubo ponad 2 godziny wcześniej niż mieliśmy być. Do celu dojechaliśmy cali i zdrowi. No i w miarę wyspani.

// Może się komuś przyda jeszcze jedna informacja... Do Laosu pojechaliśmy bez sztywnego planu podróży, więc myśleliśmy o tym, żeby zacząć nie od Luang Prabang tylko od Nong Khiaw. Plan był taki... przed podróżą wyliczyliśmy sobie, że przez Pak Mong, skąd w ciągu dnia regularnie odjeżdżają busiki do pobliskiego Nong Khiaw, będziemy przejeżdżać ok. 4-5 rano. W takiej sytuacji byśmy gdzieś przeczekali 2 godziny i z rana ruszyli do NK. Po drodze zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, ponieważ w Pak Mong byliśmy przed 2 w nocy. Miasteczko okazało się bardziej wiochą zabitą dechami, więc stwierdziliśmy, że szkoda zarywać nocy i uderzyliśmy dalej w kimę. Jednak jak ktoś się uprze, to warto wiedzieć, że w Pak Mong widzieliśmy jakieś pojedyncze hotele. Pytanie tylko, czy miałby kto do nich wpuścić. //

Na dworcu w Luang już czekały tuk-tuki, którymi można było zabrać się do centrum. Szybkie spojrzenie na mapę. Okazuje się, że do centrum blisko - może z 20 minut piechotą, pod warunkiem, że miejscowi wybudowali już jeden z tzw. bamboo bridge, czyli tymczasowy mostek budowany z początkiem pory suchej. Kilka miesięcy później, wraz z nadejściem pory deszczowej, rzeka sama go rozmontowuje. I poszliśmy, z tym, że było ciemno, że nie znaliśmy terenu, że niby wiedzieliśmy gdzie ten most, ale jak się okazało nie do końca. Weszliśmy w jakąś podejrzaną ścieżkę prowadzącą nad brzeg rzeki. Dotarliśmy do kapliczki, z której mieliśmy widok na rzekę, rozglądamy się, a mostu nie widać. Wracamy wkurzeni. Poszliśmy szukać kolejnego. Miasto dopiero zaczynało budzić się do życia, więc nawet nie było kogo poprosić o pomoc. Nawet jak ktoś się kręcił po swoim domostwie, to nie chciał z nami rozmawiać. Tak jakby nie mogli... Dziwne początki. W końcu jakiś młody chłopak powiedział nam gdzie szukać kolejnego mostu. Wchodzimy w kolejną podejrzaną ścieżkę, psy czterema literami szczekają, a mostu nie widać. Wracamy wkurzeni. Patrzymy na mapę i nie możemy uwierzyć. On musi gdzieś tu być. Idziemy z powrotem w tą samą ścieżynę. Tym razem bardziej zawzięci, żeby osiągnąć cel. Mijamy groźnie wyglądającego psa, który wcześniej był jednym z powodów do odwrotu. Mostek ukazał się naszym oczom. Po ponad godzinie błądzenia udało się przejść na drugą stronę, a miało być 20 minut. Mimo wszystko, pomimo utraty nadziei, udało się zdążyć na poranną ceremonię obdarowywania monków. HURRA!!!


Dodam, że za dnia, mosty aż prosiły się, aby przez nie przejść. W nocy były kompletnie niewidoczne. Szczególnie ten, który był naszym pierwszym celem. Nie mogliśmy uwierzyć, że byliśmy tak blisko niego i go nie zauważyliśmy.


No cóż... Laung Prabang czas zacząć.

PRAKTYCZNIE:

Jak dotrzeć z Chiang Mai do Luang Prabang?

Sposób I - autobusem z biura podróży:
  • Taki przejazd można z łatwością kupić w każdym biurze turystycznym w mieście, jednak ceny są bardzo zróżnicowane. Były nieliczne oferty za 800 BHT, sporo było takich za 1600 BHT, a najwięcej ofert opiewało na 1200-1300 BHT. Wybraliśmy po środku. :-) Do granicy z Laosem jedzie się turystycznym minibusem, później przekroczenie granicy na Czwartym Moście Przyjaźni i dalej zwykłym autokarem, którym podróżują zarówno miejscowi jak i turyści. Z Chiang Mai startuje się o 10 rano, granicę przekracza się ok. 17, natomiast do Luang Prabang przy dobrych wiatrach dojeżdża się przed 5 rano. Warto wziąć sporo jedzenia i picia na drogę, bo po laotańskiej stronie ciężko z zakupami. Cena zawiera niby lunch w Chiang Khong, ale jest to po prostu kanapka na wynos plus butelka wody mineralnej. Jeszcze jedno ważne info: pakiet trzeba kupować z minimum dwudniowym wyprzedzeniem.
Sposób II - autobusem na własną rękę:
  • Z dworca autobusowego Chiang Mai Arcade Bus Terminal, codziennie o 9 rano, odjeżdża autobus do Luang Prabang. Połączenie obsługuje firma "999". Wygląda to podobnie jak w sposobie I, z tym że do granicy nie dojeżdża się minibusem, a dużym autokarem. W 2015 r. kosztował 1200 BHT. Najprawdopodobniej też wyprzedają się kilka dni przed podróżą.
Sposób III - slow boat'em:
  • Do kupienia na każdym kroku w biurach turystycznych. Grafik wygląda tak: przejazd do Chiang Khong tym samym minibusem co turyści korzystający ze sposobu I, nocleg w fajnym hotelu, z rana przekroczenie granicy i zaokrętowanie na slow boat'a, 8 godzin płynięcia rzeką, nocleg w Pak Beng i znowu 8 godzin płynięcia rzeką. Po 3 dniach jesteśmy w LP. To samo można zrobić na własną rękę. Wszystko jest szczegółowo opisane na forum tripadvisor (link). Łączny koszt takiej imprezy organizowanej na własną rękę to ok. 1300 BHT (stan na 2012 rok). Ceny w Laosie jednak szybko rosną, więc teraz pewnie trzeba liczyć ok. 2000 BHT.
Sposób IV - fast boat'em:
  • Podobnie jak w sposobie III, z tym że płynie się tylko jeden dzień. Jest to podobno jednak nieprzyjemne doświadczenie i niebezpieczne. Płynie się z bardzo wysoką prędkością łódeczką wielkości kajaka. Cały czas trzeba mieć ubraną kamizelkę ratunkową i kask, bo zdarzają się wypadki (również śmiertelne !). Zdjęć nie porobimy bo woda chlapie jak szalona. Wszyscy to odradzają, a jednak ktoś tego sposobu też korzysta skoro istnieje.
Informacje ogólne:
  • Na granicy jest sporo osób chcących sprzedać KIP-y laotańskie w zamian za dolary lub bahty. Warto ubić z nimi interes bo zazwyczaj oferują świetne kursy wymiany - chcą się po prostu pozbyć niewiele wartej waluty.

Brak komentarzy

NAPISZ COŚ